29.07.2013 zapowiadał się naprawdę nieźle. Myślę sobie: pfff, co to jest 350 km? Raz, dwa i będę w Lizbonie. Taaaa... Około 9 dotarłam na miejsce, które znalazłam na hitchwiki (ten niebieski kropek). Wydostanie się z dużych miast to koszmar. Porażka! Najpierw stałam w słońcu 3h, spaliłam się na cegłę/raka - jak kto woli. Mimo posiadania chęci zmiany miejsca nie wiedziałam właściwie na jakie inne mogę je zmienić. W końcu zatrzymał się jakiś tir i podwiózł mnie na najbliższą stację.
Robiłam odcinki po 30-50km - najpierw jakiś młody typek, którego wybłagałam na stacji benzynowej żeby podrzucił mnie na kolejną, potem pan elegancik odstawił mnie na jeszcze dalszą aż w końcu zatrzymał się koleś, który wywiózł mnie na jakieś zadupie gdzie zmieniliśmy osobówkę na tira (oczywiście znajomości angielskiego brak, przydatność zwrotów w każdym języku wymagana). Było dość późno, straciłam rachubę gdzie jesteśmy i która jest godzina. Śledziłam trasę na mapie, a, że jechaliśmy jakimiś dziwnymi, bocznymi drogami było to nie lada wyzwanie. Wylądowaliśmy w Rio Mairo...
Ciemno, późno, a na dobicie po dotarciu skontaktowaliśmy się przez translatora i okazało się, że pan tirowiec wcale nie jedzie do Lizbony. Świetnie! Musiałam się stamtąd jak najszybciej wydostać. Zaczęłam kombinować. Zatrzymałam najpierw jakiegoś kolesia wyśmiał mnie i jechał w przeciwnym kierunku. Potem gonił mnie ogromny pies (dobrze, że gaz pieprzowy zawsze w pogotowiu). Wyszło na to, że po pierwsze nie mogę się dogadać, a po drugie stoję w złym miejscu i zaczynało się definitywnie ściemniać. Tutaj nadszedł mój pierwszy, 5 minutowy kryzys. Poryczałam się jak głupia! Zmęczona, poparzona od słońca, brudna i zła. W akcie desperacji usiadłam na wysepce na skrzyżowaniu i łapałam byle kogo, byle gdzie, akcja: na litość. "Palcem po mapie" i powtarzając co 3 sekundy "bomba de gasolina" tłumaczyłam dziadkowi, że nie chcę tu być - chyba się dogadaliśmy, bo chwilę później wywiózł mnie na stację niedaleko autostrady :).
Nie wiem od czego to zależy ale na tejże autostradzie pustka, ruch nieomalże zerowy! Na samej stacji 2 samochody. Najpierw spytałam jakąś parkę czy nie udają się w mym kierunku, potem 4 kolesi w mini cooperze. Spodziewałam się kimania na stacji, nieomalże 90km (!!!) od Lizbony, so close! Po 3 minutach jedyny koleś, który mówił po angielsku z cooperowskiej czwórki wrócił i spytał czy mnie dobrze zrozumiał i chcę się dostać DZIŚ do Lizbony. Uratowali mi tyłek. 5 osób w mini, w tym jedna z przodu z mega wielkim plecakiem - ja! Odstawili mnie na pociąg w Santarem.
O 23.05 już byłam w wagonie. O dziwo, zapłaciłam grosze, może z 4euro? Zasnęłam po minucie i nagle (po godzinie?) dotarłam na miejsce! Padnięta ale szczęśliwa, że w końcu się udało. Mój host, David odebrał mnie z dworca, zostawiłam plecak w aucie i dołączyliśmy do jego znajomych do pubu na Martim Moniz (bracia Bułgarzy, Francuzka, koleś, który nie wiedzieć czemu skojarzył mi się z tanim, latynoskim filmem porno, wszyscy przezabawni :) ). Wypiliśmy piwko, pograliśmy w międzynarodowy głuchy telefon, poszliśmy do innego pubu. Pominę fakt, że troszkę się pogubiliśmy i D. lekko się zmęczył :D Ten dzień zaliczam do najgorszych! Autostop w Portugalii to jakaś fikcja.
ENG version :)
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz